Piąta odsłona przygód Jamesa Bonda wyreżyserowana przez Lewisa Gilberta to film pt. „Żyje się tylko dwa razy”. Bond umiera na początku filmu. Choć oczywiście nie do końca. Wszystko jest pod kontrolą, a właściwie pod przykrywką .
„Żyje się tylko dwa razy”
Miał umrzeć, żeby zmylić wroga. Ten go jednak rozszyfrował. Blofeld, który wystrzela statki kosmiczne, porywając przy tym rakiety rosyjskie i amerykańskie, próbując wywołać wojnę między tymi mocarstwami. Wszystko w wygasłym wulkanie na japońskiej ziemi. James Bond nie ma wyjścia – musi stać się Azjatą.
Fabuła tej części Bonda jest nieco banalna. Bond jako Japończyk, moim zdaniem, kompletnie się nie sprawdza. Już nawet nie chodzi o samą charakteryzację, choć i ta wygląda śmiesznie. Raczej bardziej o sam aspekt udawanego ślubu, szkoły karate, próby przedarcia się do krateru. Japończyk Bond po prostu mi nie pasuje.
Recenzja filmu z Bondem
Sam film jest raczej słaby. Zresztą nawet w rankingu filmów zamieszczonym na portalu www.pomorzanin.pl, film „Żyje się tylko dwa razy” zyskał słabe oceny. Kiepskie efekty, które chyba przerosły ambicje twórców. Pomysł był ciekawy. Sam fakt porywania rakiet też nie najgorszy, choć przyznacie, nieco banalny. Wykonanie jednak, fatalne. Obraz i grafika po prostu sobie nie poradziły z tym tematem, co gołym okiem widać, oglądając tę część przygód agenta 007.
Czy Sean Connery był już nieco wypalony? To piąty jego film w przeciągu zaledwie kilku lat po Doctor No, Pozdrowienia z Rosji, Goldfinger i Operacji Piorun. Już ten ostatni był raczej słabą produkcją. „Żyje się tylko dwa razy” niestety też nie rzuca na kolana. Chyba nie na darmo w kolejnej części agenta 007 zagrał Lazenby. Co prawda Connery powrócił jeszcze na jeden film, ale to już nie było to samo, co w pierwszych częściach.